top of page
Szukaj

Jak wyglądał mój pierwszy poród?

Muszę przyznać, że o zbliżającym się pierwszym porodzie myślałam nie jako o czymś, co będzie dla mnie trudne i bolesne. Jako niepoprawna optymistka, uważałam, że to będzie coś niezwykłego do odkrycia.


Oczywiście miałam swoje wyobrażenia – głównie dotyczące pory dnia i czasu trwania. „Planowałam” poczuć skurcze niedługo po obiedzie – kiedy będę wypoczęta – i na spokojnie pojechać do szpitala, gdzie w sposób jak najbardziej naturalny będzie przebiegał poród, żeby po zaledwie kilku godzinach, tak, żeby pójść spać o „normalnej” godzinie, się skończył. Jak bardzo się rozczarowałam, kiedy okazało się, że mój plan w tak małym stopniu pokrył się z rzeczywistością… Ale to, co najbardziej mnie zaskoczyło, było na samym końcu.




Dzień terminu. Wielkie oczekiwanie. Teraz już napewno się zacznie. Czekamy. Czekamy. I nic.

Dzień po terminie. Z nudów zaczynamy z mężem robić filmik z naszego wesela. Akurat 2,5 roku później :) ale zwykle tak to bywa, że jak nie zrobi się czegoś od razu, to nie wiadomo kiedy się zrobi.

Dwa dni po terminie. Rutynowe badanie KTG w szpitalu. Cisza. Dzień minął.

Po trzech godzinach snu budzi mnie mocny ból brzucha, po czym zaczęło się ze mnie lać. Krzyczę do M. „Wstawaj, zaczęło się!".

Kilka dni wcześniej rozłożyłam sobie pod prześcieradłem podkład nieprzemakalny. Podobno trafiłam w 2/3 😂

Szybki prysznic w środku nocy, torby pod pachę i jedziemy (w aucie na szczęście też był już rozłożony podkład). Dojeżdżamy do szpitala chyba w 10 min, chociaż w dzień zazwyczaj potrzebowaliśmy dobre pół godziny.


Izba przyjęć – przede mną jeszcze jedna dziewczyna, czekamy na panią doktor, która właśnie przyjmuje poród. Pielęgniarka, która mnie rejestruje, pyta, o której zaczęły odpływać wody, na co ja, chcąc być możliwie precyzyjną mówię:

– No, nie wiem dokładnie.

– A mniej więcej? – pyta pani położna.

– Jakoś 3:10?

Mina położnej tak bardzo mówi: „pierwiastka”.

– No to to jest bardzo dokładnie.


Godzinę później, czyli przed 5 rano, jestem już w swojej (jednoosobowej) sali, pani położna wita mnie wenflonem i innymi okołoporodowymi gadżetami 😉

6 rano: Mój mąż wygodnie leży w fotelu obok. Ptaszki za oknem śpiewają, a ja pełna optymizmu i euforii czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Ale będzie super! 😍 Dzwonię do mojego Taty, bo wiem, że jako jedyny w rodzinie już nie śpi, i mówię, że już niedługo kolejny raz zostanie dziadkiem!

9 rano: Obchód. Niesamowitym zbiegiem okoliczności (a może właśnie tak miało być) mój lekarz prowadzący jest na dyżurze i się mną zajmie. Wody jeszcze lecą, nic poza tym się nie dzieje, ale minęło już 6 godzin, więc muszę dostać dożylnie antybiotyk.


2 godziny pózniej: Kolejny obchód. Dalej nic. Pojawiają się delikatne skurcze. Lekarz proponuje oksytocynę. Przecież nie tak miało być! Odmawiam, spróbuję poskakać na piłce. Skaczę, chodzę po sali, skaczę…

Godzina 14: Kolejny obchód. Bez zmian. Ja już jestem zmęczona, a tu jeszcze się nawet na dobre nie zaczęło! Nie ma na co czekać, dlatego decyduję się na oksytocynę. No trudno. Jeszcze nie wiem jak bardzo mnie to wymęczy…


Leżę w łóżku z podpiętą kroplówką, podpinają też KTG. Skurcze się nasilają. Mąż dzielnie siedzi ze mną w sali i czeka na moje komendy. Mniej więcej od tego czasu mam luki w pamięci 😳


Skurcze są coraz mocniejsze, momentami mam ochotę gryźć ścianę, żeby tylko ktoś mnie odpiął od oksytocyny! Proszę położną, żeby chociaż zwolniła przepływ, bo już nie daję rady. Na chwilę pomagają gorące prysznice, ale nie mogę tam siedzieć przecież cały czas 😭

M. pomaga mi przejść między łóżkiem a łazienką i z powrotem. 


Przychodzi lekarz – błagam go o cesarkę, mówię „Trudno, miałam inny plan na ten poród, ale już się poddaję. Róbmy cesarkę!" A pan doktor: „Pani Doroto… już mamy 3 cm! Jeszcze jeden i może być znieczulenie. Teraz to już szkoda robić cesarkę 😁"


Tak więc około godziny 21 dostaję znieczulenie zewnątrzoponowe. Pani anestezjolog strasznie narzeka, że mam krzywy kręgosłup… Na szczęście udaje jej się wkłuć, chociaż przy skurczach łatwo nie jest, a muszę wytrzymać chwilę w bezruchu. Poza tym, że poszło bardziej w jedną nogę, to była to bardzo dobra decyzja.

I wszystko byłoby już super, gdyby nie to, że jestem strasznie zmęczona, a punkt kulminacyjny przed nami... ale to już nie potrwa długo. Niecałe 2 godziny później jest „po" 🙄


Z wielką wdzięcznością przyznaję, że miałam wspaniałą opiekę w szpitalu podczas porodu. Panie położne były niesamowicie przyjazne i cierpliwe, a lekarz, który na samym końcu wykonał chwyt Kristellera – dosyć niebezpieczny – znacznie pomógł mi i mojej ponad 4-kilogramowej klusce. Mój mąż także był bardzo dużym wsparciem – był przy mnie przez cały dzień, spełniał wszystkie moje prośby, a na koniec przeciął pępowinę.

Bardzo dziękuję!


Kiedy wreszcie Jula „wyszła”, byłam tak zmęczona, że średnio to zarejestrowałam. Poczułam nagle na brzuchu ogromny ciężar i ciepło – to położna (nomen omen) położyła młodą. Pamiętam, że oczy miałam tak otwarte, jak jeszcze nigdy w życiu, patrzyłam na tego fioletowego stwora i zastanawiałam się co teraz…Położna widząc, że nie bardzo wiem co się dzieje, powiedziała:

– No, Mama! Przytul dziecko!

– Aaaaa.. ale jak?? - chyba krzyknęłam przerażona

Z relacji mojego męża wiem, że Jula nie chciała płakać i dlatego wzięli ją ze mnie, chociaż myślę, że Położna wolała nie tracić czasu, skoro i tak nie miałam tych pierwotnych odruchów świadczącym o instynkcie macierzyńskim ;)

Położne zatem mierzyły i ważyły młodą, zaczęły ją ubierać i robiły przy niej inne potrzebne rzeczy – nawet nie wiem co dokładnie – czułam się jakby ta kilkugodzinna kroplówka miała w składzie mocny zamulacz ;)

Po chwili powiedziałam do Położnej:

– Ja… ja… ja urodziłam dziecko!

Położna oczywiście zaczęła się serdecznie śmiać – pewnie codziennie ma takie przypadki. Ale dla mnie, mimo że przez tyle miesięcy oswajałam się z tą myślą, ten moment był czymś zupełnie nierealnym.

Kiedy już pierwszy szok minął, położna przypomniała mi, że trzeba jeszcze przecież „urodzić” łożysko. Spodziewałam się kolejnego wysiłku, jednak z tym poszło już zaskakująco łatwo.

Pamiętam, że patrzyłam na moje dziecko leżące pod lampą grzewczą i zastanawiałam się kiedy nadejdzie ten magiczny moment, o którym przecież tyle czytałam – a mianowicie kiedy spłynie na mnie ogromna miłość do dziecka, zapomnę o bólu i zmęczeniu, zabłyśnie różowe światło, a ja poczuję się co najmniej jakbym była na rajskiej plaży. Patrzyłam i czekałam. Ale nic takiego się nie wydarzyło. W dalszym ciągu byłam prawie nieprzytomna ze zmęczenia, pragnienia i głodu, a lekarz właśnie zakładał mi szwy.


W moim przypadku nie było tej magii, która sprawiłaby, że nagle sam widok narodzonego dziecka napełni mnie instynktem, przepełni mnie chęć tulenia dziecka i nagle stanę się idealną i najbardziej doświadczoną matką na świecie. Nic takiego się nie wydarzyło. I chociaż chciałam tego już wtedy, te wszystkie elementy zaczęły do mnie docierać stopniowo po pewnym czasie. Sama myśl, że ludzie, którzy decydują się na kolejne dzieci to niekoniecznie "niewyżyci zboczeńcy" opuściła mnie dopiero około pół roku po porodzie.


I wiecie co? To jest OK. Nie ukrywam – dzień porodu mojej córki był najgorszym dniem w moim życiu, jeśli chodzi o doznania fizyczne. Nie ukrywam, że połóg do łatwych tygodni nie należy. Nie udaję, że moje dziecko jako noworodek było śliczne i od razu się w nim zakochałam. Mało tego, zdarzało się, że w pierwszych miesiącach z bezsilności płakałam razem z moją córką, bo jej nie rozumiałam.

Ale to, co jest dla mnie najważniejsze, to nie czekać, aż dziecko wyrośnie. Wtedy pojawią się kolejne problemy i trudności. Dziecko się rozwija, a my poznajemy je razem z nim. Poznajemy też siebie samych. Cieszmy się chwilą i nie czekajmy, aż spełnią się nasze wyobrażenia o przyszłości.

Dziecko wiele zmienia w życiu rodziców. Według mnie – na lepsze :)


0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page